Zobaczyć świt nad morzem.
Plan zrodził się kilka dni temu, były super warunki, tylko zawsze coś stawało na przeszkodzie. Noc z wtorku na środę to ostatni dzwonek, później zmieni się pogoda, będzie padać i nie będzie "z wiatrem". Z pracy wychodzę wcześniej, jestem już spakowany, więc od razu można ruszać.
Jest przyjemne 21 stopni, wiatr słaby ze wschodu, ale przy podmuchach pomaga wyraźnie. Około 15tej jestem w okolicy Giżycka, godziny szczytu, odczuwalnie duży ruch na drodze, choć i tak odcinek krajówki omijam po zadupiach. Droga do Kętrzyna coraz gorsza, kiedyś fajnie się tędy jechało, teraz mocno trzęsie. W Kętrzynie tankuję wodę i lecę dalej, ruch z każdą chwilą maleje, nawierzchnia dobra, nic tylko jechać. Niby wszystko OK, ale nachodzi mnie kryzys, taki jak zazwyczaj - "po co mi to było? nie lepiej było zrobić stówę koło domu a potem uwalić się i poczytać książkę?" Jakoś męczę odcinek do Lidzbarka Warmińskiego, na stacji staję na trochę dłużej. Jem hot-doga i rozrabiam redspeed'a na nadchodzącą noc.
Ogólnie przez całą drogę jestem non stop głodny. Niby się najadłem przed startem, jem normalnie, tak jak zawsze, a w żołądku wir... Robi się chłodniej, ale na razie się nie ubieram, momentami od łąk i wody ciągnie lodem, ale dojeżdżam aż do Ornety i tu staję na dłużej. Telefon do Gosi, rękawki, nogawki, kanapka (ciągły głód). Słońce zaszło kilka minut wcześniej, ale ciemno robi się dopiero dobrze po 22giej. Po drodze znajome miejsca, tu stawałem kiedyś się przebrać, tu byłem w sklepie, na tym przystanki kiedyś Gosia spała... W Pasłęku jem kolejną bułę i ustalam kolejny postój na Elbląg. Niestety sprzedaż z okienka, do tego przerwa technologiczna, bo jestem chwilę po północy. Kawa i kolejna buła z parówą. W końcu jest jako tako.
Dobrze że to już końcówka bo czuję zmęczenie i niestety mocno doskwierający ból dupy. Nie mogę znaleźć miejsca w siodełku, co chwila wstaję, tak się nie da efektywnie jechać. Na żuławach pełno wody i łąk, więc są miejsca gdzie jest mocno zimno. Kilka sprintów uciekając przed goniącymi mnie psami, więc jest jak się rozgrzać. Patrzę na licznik i widzę, że bufor czasowy do 4.10 coraz bardziej się kurczy. W Przejazdowie wpadam tylko na stację po wodę, jeszcze trochę mam, ale będzie na drogę i jadę sprawdzić DDR omijającą ulicę Elbląską. Jest w porządku, poza odcinkiem przecinającym bocznicę do LOTOSu. Rogatki zamknięte, ale przecież nie będę stał, przejeżdżam powoli rozglądając się. Wbijam na Długą, szybka fotka z Neptunem i miejskimi DDRami docieram na plażę w Brzeźnie.
5 minut zapasu. Oprócz mnie jest jeszcze kilka osób czekających na wschód słońca. Dobrze że nie ma dużo chmur, ale i tak nie widać pełnej czerwonej tarczy. Nicto i tak było pięknie, warto było pałować się całą noc dla tych kilku minut fantastycznego widoku. Mam jeszcze godzinę do pociągu, jadę więc wzdłuż morza do Sopotu, wbijam na chwilę na molo i bocznymi uliczkami na stację. Po Monciaku jechać nie wolno...